Życie w Australii- fotorelacja
Jak podają statystyki, w Wielkiej Brytanii mieszka 579 tysięcy naszych rodaków, w zeszłym tygodniu liczba ta wzrosła o kolejnych dwóch osobników, którzy postanowili spróbować życia w Anglii;).
Ciężko jest na ten moment napisać coś więcej , za nami dopiero pierwszy tydzień i to w dodatku ten najgorszy.Kiedy to musieliśmy załatwić dosłownie wszystko od najważniejszych spraw jak mieszkanie i praca, po te trywialne jak numer telefonu. Pisałam ostatnio, że nie potrafimy spokojnie usiedzieć na tyłku, lubimy zmiany i gdy wiele się dzieje, wciąż to podtrzymuje ale muszę się przyznać, że takie ciągłe zaczynanie od początku pochłania masę energii. Całe szczęście ten najtrudniejszy tydzień już za nami, teraz musimy tylko poznać lepiej nasze nowe miasto- Leeds, które jak do tej pory ani nie rozczarowało ani też specjalnie nie zachwyca. Śmiejemy się czasem z Markiem, że za wczas pojechaliśmy do tej Australii, poprzeczka została bardzo wysoko postawiona, teraz chcąc nie chcąc wszystko w porównaniu z Australia wypada słabiej. Teoretycznie wiemy, że przecież irracjonalne jest zestawianie, tych dwóch jakże różnych krajów, a jednak podświadomie wciąż to robimy.
Na wysuwanie wniosków i opinie o Leeds jeszcze trzeba będzie poczekać, jak na razie z uśmiechem rozpoczynamy kolejny rozdział naszego życia.:)
A póki co zapraszamy was do zaległej fotorelacji z życia w Australii. Było już sporo o naszej przygodzie w outbacku ale nie wiele o tym jak nam się żyło na Antypodach. A żyło się nam bardzo dobrze:)
Brisbane- miasto idealne? Pewnie nie ale dla nas posiada wszystko co potrzeba. Piękne i zadbane parki oraz ogrody, które popołudniami zapełniają się mieszkańcami uprawiającymi narodowy sport Australii – grillowanie;). To coś co Australijczycy po prostu uwielbiają. Świetną sprawą są elektryczne grille, które są wszędzie, gdzie mógłbyś stwierdzić- tutaj dziś chce zrobić barbecue! A w dodatku całkiem za darmo, czyste i zadbane. A kto o nie dba? Po prostu użytkownicy. I my daliśmy się wciągnąć w ten „sport” ;).
W Australii duży nacisk kładzie się na relaks i odpoczynek- można nawet poczuć swego rodzaju presję ;). A że Brisbane nie ma bezpośredniego dostępu do plaży, ktoś ( nie wiem kto ale nagroda byłaby wskazana) wpadł na pomysł wybudowania sztucznej plaży w centrum miasta. I tak o to powstał South Bank.
Brisbane to miasto, które zachwyca nie tylko za dnia ale również nocą.
Wszystko pięknie, ładnie ale trzeba się przecież do czegoś przyczepić! Porozmawiajmy o architekturze miasta. Brisbane zostało założone stosunkowo niedawno, bo w 1824 roku, więc na próżno tutaj szukać „ducha miasta” i zabytkowych budowli. Wszystkie budynki w centrum to nowoczesne wieżowce i to akurat jest całkiem naturalne. Ktoś jednak, nie wiedzieć czemu, postanowił namieszać w architekturze tego miasta i wkomponować takie o to budynki. Nie wydaje się wam to nieco dziwne?
A tak właśnie wyglądają skrzynki na kable w Brisbane. Usiłowałam znaleźć chociaż jedną, która nie jest pomalowana- nie udało mi się, więc śmiem twierdzić, że wszystkie bez wyjątku zostały w taki o to fajny sposób udekorowane.
Surfers Paradise – jedno z pierwszych miejsc, które odwiedziliśmy po przylocie do Australii. Na pierwszy rzut oka spełnienie marzeń z dzieciństwa, piękna plaża, pełno surferów a w tle drapacze chmur- no obrazek po prostu jak ze szklanego ekranu. W końcu jak sama nazwa wskazuje – raj dla surferów! Nic jednak bardziej mylnego. Surferów z prawdziwego zdarzenia raczej tam ciężko spotkać, wybierają oni ustronniejsze miejsca niż przepełniony po brzegi turystami i surferami- amatorami Gold Coast. A drapacze chmur? Oprócz niezłego wrażenie robią również cień, przed którym nieustannie wraz z kocykiem trzeba uciekać;).

Jedynie o nie ludzkiej porze jaką jest 6:30 rano ( w dodatku w niedziele!) udało nam się zobaczyć prawdziwych surferów.
Plaże które zachwyciły. Piękne, dzikie i co najlepsze tylko dla nas na wyłączność. Australia docenia piękno natury i chroni ją.Na próżno szukać na Australijskiej plaży budki z lodami czy pana roznoszącego zimne napoje, kukurydze i Bóg wie jeszcze co. Na Australijskich plażach nie ma nic poza tym co powinno być, czyli piaskiem ;). Nie trzeba też zrywać się na plaże skoro świt, bo koło południa miejsca już brak, jak to bywa nad naszym Polskim morzem(od razu zaznaczam ,że żywię wielką miłość i sentyment do Bałtyku :).
Święta w Australii -pierwsze poza domem, bez rodziny i zimowej aury. Czy to są wciąż Święta? W tym roku raczej ciężko było nam odczuć magię Bożego Narodzenia. Świąteczny lunch w szkole, z czapkami mikołaja na głowie, hod-dogami i „Last Christmas” w tle, zakończony imprezą w basenie, raczej nie wiele miał wspólnego z naszą Polską Wigilią ;). Zresztą kto to widział Święta w samym środku lata? Przyłączyliśmy się zatem ,jak to sami nazwaliśmy- zabawy w Święta, włożyliśmy stroje kąpielowe, czapki mikołaja na głowę i pojechaliśmy odpoczywać na plażę.
A po Świętach był długo wyczekiwany Sylwester. Bardzo krótki, bardzo intensywny. O tym, że spędzimy go w Sydney, postanowiliśmy jeszcze za nim znaleźliśmy się w Australii. Możliwości, ze względu na prace i fundusze nie były wielkie, więc w Sydney pojawiliśmy się w przed dzień Sylwestrowy. Oczywiście pierwsze co zrobiliśmy to pobiegliśmy zobaczyć uznawaną za symbol Australii- Opere House. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Następnego dnia, od samego rana rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiedniego miejsca do podziwiania pokazu sztucznych ogni, a wraz z nami tłumy ludzi. Jak się okazało później część ludzi rozbiła namioty w najlepszych miejscach i nocowała w oczekiwaniu na to wydarzenie. Nie było więc łatwo ale udało się nam znaleźć miejsce z widokiem na Sydney Harbour Bridge. 3,2,1…i na niebie rozpoczął się fantastyczny spektakl. Ochom i achom nie było końca. Warto było zadać sobie tyle trudu, żeby móc podziwiać to na własne oczy. Od 5:00 rano zaczęliśmy poszukiwania taksówki, która mogłaby nas zabrać na lotnisko, to również okazało się nie małym wyzwaniem. Jeszcze szybka drzemka na lotnisku i już o godzinie 8:30 siedzieliśmy grzecznie w samolocie. Gdy my odsypialiśmy Sylwestrowego kaca, w Polsce świętowanie dopiero się zaczynało.
W Australii pełno jest ogromnych pająków, jeszcze więcej węży, oczywiście wszystkie jadowite, nie wspominając już o krokodylach czyhających niemal że na każdym rogu ulicy, gotowych pożreć nas w całości. Strach się bać! Nie dajcie się nabrać na te brednie. Dopóki nie postanowicie zamieszkać w samym środku Australijskiego buszu, nic wam nie grozi. Trzeba mieć na prawdę wyjątkowe szczęście aby natknąć się na jakiegoś gada pokaźnych rozmiarów. Co prawda, Marek okazał się tym wybrankiem losu i było mu dane spotkać ponad dwumetrowego węża, jednak statystyki oparte na naszym doświadczeniu, wyraźnie mówią, że wciąż łatwiej jest zobaczyć kangura czy misia koala.

Lone Pine Koala Sanctuary – koala są wstanie zasnąć w każdej pozycji- co widać na załączonym obrazku.

Papużki, choć piękne to z praktycznego punktu widzenia zbyt hałaśliwe, zwłaszcza gdy mieszkają tuż przy twoim balkonie.
Brisbane to też wspaniali ludzie których tam poznaliśmy i wspólnie spędzone weekendy na plaży. Masa wspomnień, kupa śmiechu. Oglądając te zdjęcia (pewnie już jakiś setny raz), patrząc na te wszystkie uśmiechnięte mordki, banan sam pojawia mi się na twarzy. Mieliśmy na prawdę duże szczęście, że w tak krótkim czasie udało nam się poznać grupę fantastycznych ludzi z którymi na prawdę trudno było się nudzić.
Życie w Australii kojarzy mi się z nieustannym relaksem i chilloutem. Pomimo, że rano biegło się do szkoły a popołudniu do pracy, to wciąż był czas na wszystko inne. Zdałam sobie sprawę jak dużo daje nastawienie otoczenia, a Australijczycy, jak już wcześniej wspomniałam wiedzą jak cieszyć się życiem.Wiecznie uśmiechnięci, zadowoleni, szanują swoje prawo do odpoczynku i wykorzystują je w 100%. Jak widać na zdjęciach poniżej, Marek ochoczo przejął ich styl życia ;).
Powstanie bloga zbiegło się z opuszczeniem Brisbane, więc nie mieliśmy okazji opisać tego na bieżąco, a chcieliśmy przekazaćć chociaż namiastkę tego jak żyło nam się po drugiej stronie globu. Jeżeli macie pytania, piszcie śmiało!:)
Cześć, miło słyszeć, że komuś się nasze wypociny s